Barlinecki Meloman recenzuje płytę „Wind Memory” zespołu Cellar Pillow

facebook | bandcamp | youtube

 

Pierwszy raz zdarzyło mi się, bym dodatkowo do wysłanego do recenzji albumu otrzymał jeszcze preludium w formie muzycznej. Zmiana tego stanu rzeczy nastąpiła dzięki krakowskiemu duetowi Cellar Pillow. Tematem recenzji jest jego debiutancki album, zatytułowany „Wind Memory”, jednak dołączona została do niego jeszcze koperta z płytą „Three Side Story”, stanowiącą swego rodzaju wprowadzenie nie tylko do tego albumu, ale także do samego projektu, jakim jest Cellar Pillow. Jej kilkuczęściowa zawartość częściowo pokrywa się z tym, co znajdzie się na pełnym albumie, różnicą są jedynie miksy i pewna całkiem ciekawa aranżacja nieobecnego na albumie utworu… Ale o tym może kiedy indziej. Zanim przysiadłem do pisania, odpaliłem sobie zawczasu EPkę i pozwoliłem się wprowadzić do tego muzycznego świata na zasadach zespołu. Tekst piszę jednak już na swoich.

 

Cellar Pillow – „Frozen Bees”

 

Cellar Pillow narodziło się jako jednoosobowy elektroniczny projekt krakowskiego gitarzysty, Wojciecha Dmochowskiego. Po pewnym czasie do projektu dołączył Wojciech Lyszczyna, a forma muzyczna została zmieniona na nieoczywisty rock progresywny. Przy czym elektroniczna przeszłość wcale nie zanikła w pełni – dalej fukcjonuje ona w twórczości duetu, głównie w formie wstawek, przerywników, bądź też zwykłych urozmaiceń. Choć niemal godzinny materiał wypełniający „Wind Memory” celnie wpisuje się w ramy gatunku, to jednocześnie – co jest typowym dla gatunku paradoksem – zdecydowanie nie daje się zamknąć w sztywne klamry ani po prostu rozgryźć słuchaczowi. Każdy utwór to osobna historia – i każda ma na panelach digipacka swoją własną adnotację. Wyglądają one w gruncie rzeczy tak samo, jak muzyka: mają dość zagadkową, tajemniczą formę, wymagają od odbiorcy skupienia. Poruszają niezrozumiałe na pierwszy rzut oka kwestie i mogą wprawić w konsternację.

 

 

Wychodzi więc na to, że znów każdy utwór to osobna historia. Zadaniem zespołu jest, aby słuchacz zainteresował się ich wizją i zaczął poznawać ten wykreowany świat. Cały album to zmyślna kombinacja barwnych, choć enigmatycznych pejzaży tworzonych za pomocą różnych, niepodobnych do siebie sekwencji. Te z kolei balansują pomiędzy klasyczną, rockową postacią, a brzmieniami elektronicznymi, często skręcających w około-ambientowe tony. Pozory mogą mylić, ale Cellar Pillow nie tworzy jakoś szczególnie mocno skomplikowanej muzyki. Zamiast tego nacisk położono na aranżacyjne bogactwo, dzięki czemu żadna kompozycja nie będzie brzmieć podobnie do innych. Cała ta gitarowo-elektroniczna fuzja wzbogacona wokalami o wielu twarzach (pewna zasługa w tym efektów, co nie powinno być szczególnym zaskoczeniem) to zdecydowanie nie dźwięki na jedno popołudniowe posiedzenie przy kawie. Całość zaskoczy i to niejeden raz, ale jednocześnie nie da się poznać w pełni. Zawsze będzie mieć przed odbiorcą swoje tajemnice, znane zapewne tylko duetowi odpowiedzialnemu za stworzenie tych dźwięków. Mówi się, że interpretację zawsze powinno się zostawiać odbiorcy – w tym przypadku ma to idealne zastosowanie, gdyż perspektywy zawsze będą się od siebie różnić, a ilu słuchaczy, tyle perspektyw.

 

Cellar Pillow – „Marigold”

 

Ja jednak postaram się chociaż kilka tych tajemnic odsłonić. Pierwszą kwestią jest to, co czyni muzykę Cellar Pillow tak różnorodną i nieoczywistą. Z jednej strony mamy przykładowo utwór „Lake of Tibigan”, bardzo nośny i przebojowy, nadający się na większe, festiwalowe koncerty. Z drugiej ukazuje się minimalistyczny, elektroniczny „Frozen Bees”, którego elementem dominującym są syntezatory, pod koniec przechodzący nagłą transformację w perkusyjno-basowy potok (ta linia basu jest doprawdy genialna), by po chwili znów wrócić do swej pierwotnej postaci. Dalej: „Elephant and Bumblebee” wzbogacony został nieco „floydowskimi”, a „Panacea” to typowo ambientowe dźwięki, w pewnym momencie wzbogacone gitarą akustyczną, które znów w końcowej części doświadczają przemiany w coś, czemu bliżej już do prog metalu. Jest jeszcze hardrockowy „Marigold”, dość prosty choć chwytliwy, a obok sąsiadujący, będący kolejnym znakiem zapytania numer „Wieje”, w którym pojawia się zagadkowy, damski głos. Ale jest jeszcze jedna kwestia: choć na digipacku wymienionych zostało dziesięć kompozycji, to płytę wypełnia ich w rzeczywistości jedenaście. Cellar Pillow dołączyło do grona zespołów, które zechciały wzbogacić swoje wydawnictwo o ukryty utwór. W tym przypadku jest to coś w rodzaju miniatury, i bynajmniej nie mam tu na myśli długości. To zdecydowanie najskromniejsza i najbardziej minimalistyczna w swojej formie kompozycja, gdyby wrzucić ją w środek to pełniłaby fukcję dłuższego przerywnika. Zamiast tego – niczego niewyjaśniające ani nietłumaczące outro. Słuchacz sam musi sobie dopowiedzieć koniec tego zbioru tematycznych, muzycznych opowieści.

 

 

To tylko kilka przykładów tego, jak prezentuje się twórczość Cellar Pillow. W praktyce jest tego dużo więcej, album wypełnia ogrom rozmaitych dźwięków, które nie są przypisane do z góry określonej stylistyki. Swoją drogą, ciekawie by się to wszystko prezentowało gdyby obaj autorzy „Wind Memory” byliby całkowicie anonimowi. Tak jednak nie jest – choć słuchacz może się tylko domyślać tego, co kryje się w ich głowach. Ja, choć tekst ten napisałem, nie boję się przyznać, że jeszcze tego albumu nie poznałem. Im więcej będę słuchać, tym bardziej chciałbym zmodyfikować moje słowa. Każdy kolejny odsłuch to nowa poprawka. I w taki sposób recenzja „Wind Memory” nigdy by nie powstała. Kończę zatem w tym momencie: posłuchajcie tego w wolnej chwili. A później zróbcie to jeszcze raz, i porównajcie swoje spostrzeżenia dotyczące odsłuchów. Na pewno nie będą one takie same.

 

Barlinecki Meloman

blog // facebook // instagram // recenzje 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!

recenzje@rockkompas.pl