Barlinecki Meloman recenzuje płytę „Warrior” zespołu The Freuders

facebook | youtube | www

 

Dziś będzie o wojowniku. Ale o wojowniku nieco innym. Jeśli myślicie, że będzie to wojownik prężący imponujące muskuły, równie odważny, co lekkomyślny, stawiający fizyczną siłę ponad wszystko, to chyba będę musiał wyprowadzić Was z błędu. Bo „Warrior” zespołu The Freuders preferuje inne metody walki – okładka jest pierwszą sugestią, później dochodzi to, co najistotniejsze, czyli muzyka. Co mam na myśli? Postaram się wyjaśnić w dalszej części tekstu.

 

Obraz wojownika, tworzony w ludzkiej wyobraźni, często zawiera wspólne cechy u wielu osób. Pewien obraz wojownika został także stworzony na najnowszym krążku grupy The Freuders. Co prawda nie mam do dyspozycji tekstów, co pomogłoby mi w głębszej analizie tego wniosku, ale tytuł płyty pozwala na snucie pewnych przypuszczeń. To teraz może czas na konkrety: przyznam szczerze, że „Warrior” także należy do albumów trudnych do jednoznacznego skategoryzowania, mimo że słuchacz nie powinien mieć większych problemów ze stwierdzeniem, co słyszy.

Chciałbym uniknąć odnoszenia się po raz enty do muzyki alternatywnej, bo mnie także zaczęło to nudzić. Zamiast tego powiedziałbym, że jest to muzyka bez pośpiechu sunąca przed siebie, nie wychylająca się, utrzymana w bezpiecznych granicach. Nie uświadczycie tutaj brudu, nie wyczujecie ponurego, poważnego nastroju i gęstej atmosfery, za to da się Wam we znaki nieco psychodelii. Wszystko dzieje się bez przeszkód, nic nie zakłóca tych czterdziestu minut, które przekładają się na krążek. Ale czy jest tu aż nazbyt spokojnie, a co za tym idzie, nudno? Niekoniecznie – końcu to dalej album czysto rockowy.

 

 

Nie jest też nadto przesłodzony, choć zdecydowanie skłania się ku tej lżejszej tronie rocka. Tym lepiej brzmią gitarowe akcenty takie, jak otwierającym album „Hannibal” – mam na myśli tło do charakterystycznie powtarzanego tytułu utworu. Tam gitara zdecydowanie dociąża muzykę, choć dalej robi to w sposób dyskretny – tak, jakby zespół chciał powiedzieć „Możemy sobie pozwolić na więcej. Ale tylko wtedy, kiedy faktycznie będzie to konieczne”. Co ciekawe, podobnych zabiegów już więcej nie wykryłem. Drugi z kolei „Trauma Coma” jest taki jakby… rozmarzony, lekko podniosły, jak ze snu… samą muzykę oceniając, na pewno nie nazwałbym tego snu traumatycznym. I na pewno nie byłaby to żadna śpiączka. Pójdę jeszcze dalej – dostrzegam w tym pewien pierwiastek relaksacyjny. Którego, o dziwo, całkiem sporo na całym albumie. Może to ja jestem jakiś dziwny, a może „Warrior” faktycznie tak działa.

Spodobał mi się także „Dijuth” – wpierw ze względu na sympatyczny basowy riff, a dalej z powodu refrenu, który wydał mi się całkiem znajomy… oczywiście nie jestem w stanie powiedzieć, skąd biorą się skojarzenia, ale zarówno styl wokalny, jak i sposób, w jaki został zaśpiewany, wywołał u mnie chwilę zadumy. Do czego mogę się przyczepić? „Dijuth” może i nie jest jedynym utworem, który wyraźnie odstaje długością od przyjętej na krążku średniej, ale jest tak zagrany, że lada moment się kończy, zanim słuchacz faktycznie zdąży się wczuć.

Chciałbym wspomnieć jeszcze o jednym utworze – zamykającym całość, i jednocześnie najdłuższym na płycie „Anamnesis III„. Jest zapewne to kompozycja mająca najwięcej wspólnego z prog rockiem, szczególnie w drugiej, instrumentalnej części. A jaka jest pierwsza część? Pierwsza część zaśpiewana jest po polsku. I to bynajmniej nie przez Tymona Adamczyka, którego to można posłuchać na reszcie materiału. Na „Anamnesis III” gościnnie zaśpiewał niejaki Łukasz Żurkowski, czyniąc ten numer jakby osobnym rozdziałem. Więcej polskich liryk na albumie brak, tak więc po podsumowaniu wszystkiego wychodzi nam z tego utworu niezły rodzynek. Przynajmniej w teorii, bo poza wokalem i progowymi, skądinąd bardzo sympatycznymi odchyłami, raczej nie wyróżnia się wśród reszty. Ani na minus, ani na plus. Mamy więc klamrę spinającą cały materiał.

Pozwolę sobie zakończyć zagadką: co może oznaczać „hardcore soft porn music„? Takiej frazy używają muzycy w celu określenia swojego stylu grania. Dość oryginalny koncept, muszę przyznać. Wyjątkowo niejednoznaczny, przez co niestety nie rozgryzłem jeszcze jego pochodzenia. Ma w sobie coś z oksymoronu, choć „Warrior” raczej nie eksponuje rozwiązań sprzecznych ze sobą. Nie wiem, może któregoś dnia uda mi się samodzielnie odkryć znaczenie tego określenia. Może nawet komuś z Was uda się mnie uprzedzić?

 

Barlinecki Meloman

 

Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ten blog to miejsce, w którym chciałbym przedstawić rockowo-metalowy świat z mojej perspektywy. To tyle, życzę miłego czytania!

Barlinecki Meloman blog

Barlinecki Meloman facebook

Barlinecki Meloman instagram