Od Nowego Roku minęły dwa tygodnie. Powoli wszyscy wracamy do (nie)normalnego życia. Tak jakby – u mnie na dobrą sprawę nic się nie zmieniło. Między innymi z tego względu nie musiałem jakoś specjalnie szykować się do napisania kolejnego tekstu. O czym przeczytacie dzisiaj? Otóż dzisiaj przeczytacie o sympatycznej płycie, która na początku mnie nie tyle zaskoczyła, co… zmyliła. Nastawiłem się na coś, a otrzymałem co innego. Ale nie wpłynęło to jakoś szczególnie na odbiór. Oto zespół Tabu de la Rosa i jego debiutanki album o tym samym tytule.
Na albumie znajduje się osiem całkiem długich utworów (całość przekracza pięćdziesiąt trzy minuty), w przypadku których aż się prosi, by przypiąć im łatkę „post-„. Wiem, że nie każdy to lubi, a ja sam z jednej strony wolę płyty, w przypadku których faktycznie mam problem z określeniem stylu, ale tutaj po prostu nie mogę się powstrzymać. Jest bardzo post-rockowo, swobodnie kręci się też tutaj shoegaze. Daje nam to album o specyficznym, melancholijnym brzmieniu, które od samego początku tworzy z góry określony obraz. Wizualny obraz, chociaż widziany tylko oczyma wyobraźni. Doskonale pasuje tutaj okładka, która mi osobiście bardzo się podoba. Widać na niej… kolokwialnie mówiąc, wszystko i nic. Podobnie jest z muzyką – podczas pierwszego odsłuchu może się wydawać ciągle taka sama, zbyt jednolita, ale w rzeczywistości skrywa sporo tajemnic. Powiedziałbym, że album idealnie wpasowuje się w charakter muzyki instrumentalnej, czyli muzyki, która sama opowiada historię, która sama tworzy wizualizację świata, do którego przenosi się słuchacz.
Tabu de la Rosa – Ritual
Jest tylko jedno „ale”: nie jest to album instrumentalny. Zanim przystąpiłem do pisania oraz słuchania, świadomie i celowo nie sprawdzałem dokładniejszych informacji o zespole. A, że w pierwszym utworze wokal wchodzi dopiero pod koniec trzeciej minuty, to na początku naprawdę byłem święcie przekonany, że tak oto trafił mi się drugi w historii mojej działalności instrumental. Rzeczywiście, mała zmyłka była. A sam wokal, z często słyszalną, bardzo charakterystyczną chrypką, chyba najbardziej „zabrudzony” na albumie, faktycznie momentami może się wydawać ciut monotonny, jednostajny. I choć myślę, że cały materiał bez żadnego problemu obroniłby się jako stuprocentowy instrumental, to wokalu bym jednak nie zdjął – źle z nim nie jest. Wiem, że jest to raczej niemożliwe, ale gdyby ten debiut ukazał się na przykład w jakimś dwupłytowym wznowieniu, gdzie druga płyta byłaby z instrumentalami, to z przyjemnością uzupełniłbym takowym kolekcję.
Przyznaję, ciężko mi wytypować kompozycje, które stoją wyżej od pozostałych.
Całość jest bardzo spójna, między innymi właśnie ze względu na „ukrycie” poszczególnych akcentów, nieukazywanie ich od razu. Takie podejście faktycznie wymaga od słuchacza większego zaangażowania. Owszem, można sobie puścić ten album w tle, ale wówczas zdecydowanie nie odkryje się jego największych atutów. Włączycie, a pięćdziesiąt minut upłynie jak mrugnięcie okiem. Gdybym faktycznie miał definitywnie wybrać ulubione utwory, postawiłbym na „Ritual”, świetnie wprowadzający w obecną tutaj trochę enigmatyczną melancholię. W drugiej kolejności najprawdopodobniej zdecydowałbym się wybrać „Ghost Tape„. Przez większość czasu prowadzi go prosty, lecz świetny gitarowy motyw. Powiedziałbym nawet, że ciutkę niepokojący. W takich albumach zdecydowanie najważniejszy jest klimat. I tego klimatu nie mogę odmówić także w przypadku debiutanckiego materiału muzyków z Torunia.
Pierwszy album Tabu de la Rosa ma jeszcze jedną charakterystyczną cechę, choć jest już ona powiązana bezpośrednio ze mną. Otóż nie pamiętam, kiedy ostatnio pisało mi się o jakimś albumie z taką łatwością. Ciężko mi powiedzieć, z czego to wynika – zdarzyło mi się już trafić na płytę w nieco zbliżonej stylistyce. Po prostu siedziałem, słuchałem, i pisałem. Pewnie i tak nie wyłapałem z tych dźwięków wszystkiego – któregoś dnia, dla porównania, posłucham go w słoneczny dzień, a innym razem późno w nocy. Dotyczas każdy odsłuch przypadał na wieczór – ciekawi mnie, jak w pozostałych sytuacjach będą wyglądać wrażenia. Z czystym sumieniem polecam tym, którzy większą uwagę zwracają na muzykę i atmosferę.
Barlinecki Meloman
Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ten blog to miejsce, w którym chciałbym przedstawić rockowo-metalowy świat z mojej perspektywy. To tyle, życzę miłego czytania!