Facebook | YouTube | Bandcamp | Spotify | Tidal | Deezer
Kontynuujemy, i zarazem kończymy (przynajmniej tymczasowo, bo płyty wziąłem na razie tylko dwie) przygodę z Piranha Music. Dziś na warsztat trafiło coś dużo cięższego, choć z poprzednim zespołem powiązania zdecydowanie nie kończą się na samym wydawcy.
Oto debiutancki album formacji MAG. Bez tytułu, tak więc nazwa zespołu określa jednocześnie tytuł płyty. Mimo że pisownia obejmuje same duże litery, to nie jest to żaden skrót. Taka stylistyka stanowi za to ułamek wariacji na temat szeroko pojętej (czarnej) magii, która eksponowana jest praktycznie w każdym możliwym momencie. Po otwarciu jewelcase’a, w którym znajduje się płyta, ukazuje nam się napis „Magia to potęga”, umieszczony na odwrocie książeczki. Nie powiem, równie ambitnie, co obiecująco. Zaś na samej płycie: pięć utworów. Niewiele? Nie powiedziałbym, zwłaszcza biorąc pod uwagę ich długość. Najkrótszy trwa niecałe pięć minut, a całość przekracza czterdzieści minut. A jak sama muzyka? Owszem, tu też jest wszechobecny charakterystyczny brud, tak jak w przypadku Diuny (recenzja dostępna tutaj), jednak sam album reprezentuje całkiem odmienną stylistykę. Tutaj filarem jest doom metal, a na praktycznie całej długości albumu słychać wpływy od stoner metalu, przez sludge metal aż do black metalu. Do tego dorzućmy obłąkańcze wokale, nieco psychodelicznych zjazdów, okultystyczny klimat i debiut MAGa jak się patrzy.
Choć fotografie nie dają możliwości ujrzenia twarzy tworzących zespół muzyków, a sam jego skład nie widnieje w informacji publicznej, to sam w sobie nie jest on anonimowy, a prawdziwe toższamości nie są pilnie strzeżone. Część składu wspomnianej Diuny tworzy także MAGa – między innymi wokalista, Konstanty Mierzejewski. Czułem się jednak, jakbym słuchał kogoś zupełnie innego – w przypadku tego lżejszego zespołu nie było miejsca na aż takie szaleństwa. Wrzaski, growle, czysty, choć dosyć histeryczny śpiew, jeszcze bardziej zauważalna charakterystyczna maniera – wielu porównuje ten wokal do młodego Romana Kostrzewskiego, co przy takiej muzyce stanowi intrygujący czynnik, który mógłby dodatkowo zachęcić do sprawdzenia albumu. Jeśli nie zrobi tego wyjątkowa, przytłaczająca atmosfera, ciężar i wszechobecny ponury nastrój. Warto zwrócić uwagę na zaangażowanie, z jakim wyśpiewywane (bądź krzyczane) są linijki (polskich) tekstów… A te są wyjątkowe. I w pełni oddają nazwę projektu.
Są tacy, którzy mogliby określić ten album zbyt szybkim na doom metal z prawdziwego zdarzenia. Przyznaję bez bicia: znawcą doom metalu nie jestem. Ale wiem jedno: jeśli chodzi o tempa, to rzadko kiedy mam do czynienia z tak różnorodnym albumem. Tutaj trafiają się istne walce, miażdżące ciężarem i siermięgą, wlokące się jak w smole, a w innych momentach następuje uderzenie szaleńczą kaskadą blastów i agresywnymi riffami (moim ulubionym przykładem jest początek drugiej minuty utworu „Pragnienie”), dzięki czemu grupa przeistacza się nagle w blackmetalowych radykalistów. Jest też oczywiście coś pomiędzy, ale zespół dba o to, żeby nie było za monotonnie.
Choć mamy tylko pięć utworów, z czego cztery znacznie przekraczają ogólnie przyjęte powszechne normy, a grupa unikała eksperymentów czy też absurdalnie skomplikowanych konstrukcji kompozycji (łatwo zauważyć, że cztery z pięciu utworów na dobrą sprawę nawet zaczynają się podobnie). Najciekawszy ze wszystkich jest jak dla mnie „Samotnik z Providence” – prawie dwunastominutowy kolos, gniotący ciężarem, wywołujący dreszcze przeraźliwymi wrzaskami, przechodzącymi później w bujający, miły dla ucha śpiew, a następnie w przygnębiające zawodzenie… Tylko po to, aby mniej więcej w połowie praktycznie całkiem się wyciszyć i uspokoić. Wtedy też doświadczamy najlżejszych dźwięków z całej płyty. Choć w dalszym ciągu mających w sobie coś specyficznie niepokojącego. W tym momencie odzywa się psychodelia, wszystko inne schodzi na dalszy plan. Czy w taki właśnie sposób kończy się ten numer? A gdzie tam. W dziewiątej minucie wracamy do podlanego tłustymi riffami i mocnymi wokalami mroku.
Na sam koniec ciekawostka: coś, co raczej ciężko mi nazwać pełnoprawnym utworem. Coś, co gdyby było w środku albumu, służyłoby zapewne za absurdalnie długi przerywnik. Ale w środku albumu nie jest, więc pełni rolę epilogu. Podkład muzyczny został ograniczony do absolutnego minimum. Rytmicznie wybijany rytm, jakiś a’la gitarowy hałas, słowa recytowane w tajemniczym języku, którym towarzyszy wyraźny pogłos… Czyżby rzucanie zaklęcia? No tak, nazwa projektu zobowiązuje. I bynajmniej nie zakładam, że to zaklęcie to jakieś błogosławieństwo. Niby nie znam tego języka, ale do MAGa jakoś nie pasuje mi nic, co jest w jakimś stopniu pozytywne.
To, co słyszymy na tej płycie, to nie wszystko. Bardzo istotną rolę pełni tutaj klimat, o który zespół tak zadbał. Klimat, którego się nie słyszy, a który się wyczuwa. Nazwa, wszechobecne odniesienia do magii nie tylko na albumie, teksty, przytłaczający nastrój… Przy takiej ilości tego wszystkiego musi być gwarancja, że zespół czuje to, co robi. I dla osób, które nie są jakoś wybitnie zaznajomione z taką stylistyką muzyki największym atutem będzie zapewne właśnie klimat. Czy MAG ma jakieś specjalne sposoby na to, by brzmiał tak jak brzmi? Cóż – „Dobry iluzjonista nie zdradza sekretów swej sztuki”.
Barlinecki Meloman
Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ten blog to miejsce, w którym chciałbym przedstawić rockowo-metalowy świat z mojej perspektywy. To tyle, życzę miłego czytania!