Kolejny debiut doczekał się swojego miejsca w tym cyklu. Raczej nie mam większego wpływu na to, co faktycznie do mnie trafia, ale jakoś zawsze mam to szczęście, że nigdy nie trafiają się pod rząd dwa bardzo podobne, bądź identyczne albumy. W tym przypadku także nie można mówić o jakimkolwiek wyjątku – dziś po raz kolejny robimy sobie przerwę od metalu i sięgamy po coś lżejszego. Oto zespół Machina i jego pierwszy długograj o dość wyróżniającym się tytule „Czarodzieje pustych słów”.
Na krążek składa się dziesięć utworów o dość prostej konstrukcji, choć za to całkiem różnorodnych – to daje nam w sumie niewiele ponad czterdzieści minut muzyki. Przez cały czas trwania albumu nietrudno wyłapać sporo różnych podgatunków i odmian stylistycznych szeroko pojętego rocka, które się w nim pojawiają. Każdy utwór wykazuje cechy muzyki alternatywnej, ale do tego dochodzą jeszcze echa blues rocka, a nawet, choć raczej rzadko, hard rocka. Ponadto kapela znalazła dodatkowo miejsce na balladę. Charakterystycznym elementem całego materiału jest także bogate wykorzystanie klawiszy – chwilami można odnieść wrażenie, że to one prowadzą pozostałe instrumenty. Dorzućmy jeszcze wokal, lekki choć wyrazisty, także czerpiący nieco z bluesowej stylistyki, i już mamy podany na tacy krążek. Nastrój debiutu Machiny jest wyjątkowo lekki i pozytywny, choć blues sam w sobie nie zawsze jest kojarzony z radością i beztroską.
Spis utworów może momentami nieco mylić – a to dlatego, że choć otwierający krążek „Stronger” ma anglojęzyczny tytuł, to sam w sobie nie zawiera angielskiego tekstu. Zawiera za to olbrzymią dawkę przebojowości, nie ukrywając przy tym ukłonów w stronę hard rocka – a faktycznie riffy na albumie dzielą się na te mocnejsze i te lżejsze. Zresztą, właściwie to nie powinienem wyróżniać pod względem przebojowości jednego utworu, bo pod tym względem faktycznie trzymają równy poziom. Wyróżniłbym za to faktycznie anglojęzyczny „Fire”, który najlepiej wypada pod względem gitarowych solówek… Ale nie tylko dlatego. Drugi powód jest zupełnie inny – otóż konstrukcja, styl i charakter tej kompozycji (szczególnie wygrywana na klawiszach melodia) kojarzy mi się z późniejszymi dokonaniami zespołu Pendulum, do których podchodzę bardzo sentymentalnie. Machina może i nie bawi się z elektroniką, ale klimat zdaje się być podobny.
Niespecjalnie za to przemawiają do mnie kolejno „Droga do zwycięstwa” i „Gdy jesteś tu„. Pierwszy sprawia wrażenie dość banalnego, chyba najbardziej z całego albumu. Drugi jest efektem całkiem dobrego pomysłu polegającego na umieszczeniu na albumie ballady, choć zespół chyba troszkę przeszarżował i uczynił ją nieco zbyt przesłodzoną. Ale można to wybaczyć, biorąc pod uwagę charakter całej płyty. Zresztą, po drugiej stronie mamy jeszcze utwory takie jak ten tytułowy, z całkiem ciekawym tekstem, czy też wieńczący album „Walczę”, w którym po raz kolejny pojawiają się nawiązania do hard rocka, płynnie zazębiające się z momentami spokojnymi, wyważonymi. A reszta kompozycji? W skrócie: jest gdzieś pośrodku.
Co tu dużo mówić, to album o wielu twarzach. I zapewne nie każdemu każda twarz będzie odpowiadać, ale za to każdy znajdzie coś dla siebie. Nie ukrywam, że mnie jednak ciągnie w mocniejsze fragmenty płyty, i cieszę się, że takowe faktycznie są. Cieszy mnie też to, że w pewnym momencie album wywołał u mnie całkiem miłe skojarzenia, opierające się na sentymencie, choć to akurat kwestia tak subiektywna, że bardziej się chyba nie da. Ja mogę to uznać za dodatkowy plus – Wy zaś tych plusów będziecie zapewne wypatrywać w innych aspektach debiutanckiego albumu Machiny. Czy będzie to trudne? Cóż – przekonajcie się sami.
Barlinecki Meloman
Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Ten blog to miejsce, w którym chciałbym przedstawić rockowo-metalowy świat z mojej perspektywy. To tyle, życzę miłego czytania!