Dnia drugiego września, w poznańskim klubie Pod Minogą, odbył się koncert promowany hasłem „Deathcore’s back, alright!” – kolejno zaprezentowały się na nim zespoły Damnation of Gods, Phecda, Last Riot oraz My Heart in Atrophy. W klubie tym bywam dość często, jednak dopiero teraz nadarzyła się okazja, by napisać małą relację z mojej wizyty. Co prawda tym razem też planowałem uczestnictwo całkowicie prywatnie, jednak uznałem, że skoro koncert był objęty medialnym patronatem Rock Kompas, to warto jednak coś na ten temat napisać. To jedna rzecz. Druga rzecz jest taka, że zaprezentowana tam sztuka zdecydowanie zasługuje na to, by przekuć w słowa wrażenia, jakie na mnie wywarła.
Bramki otwarto o godzinie 18:00, start miał nastąpić pół godziny później. Zapowiadano brak jakichkolwiek opóźnień, ale wiadomo jak to jest z klubowymi koncertami. Nie spieszyłem się więc, choć paradoksalnie znalazłem się pod klubem dużo wcześniej. Klub Pod Minogą ma strefę idealną do rozkładania merchu, choć tym razem nie została ona wykorzystana – zamiast tego jedyną dostępną do kupienia rzecz, czyli koszulki Phecdy, rozłożono tuż przy bramce. Cóż, od tej strony jednak pewne rozczarowanie – nawet mimo tego, że budżet i tak nie pozwoliłby mi na zakup czegokolwiek (niestety). Na szczęście później było już tylko lepiej…
…a pierwszy występ był dokładnie tym, na co czekałem. Damnation of Gods to zespół w moich oczach wyjątkowy, o czym, mam nadzieję, będziecie mogli się przekonać niejeden raz. Mieszanka różnorodnych, cięższych lub lżejszych podgatunków, której trzonem jest deathcore; ciężki, niepokojący klimat; charakterystyczny wokal i polskie teksty obracające się wokół jednego, konkretnego tematu, ukazywanego jednak od różnych stron – to się nie mogło nie udać. Ponadto poznański zespół przykłada dużą wagę do wizerunku, choć tego wieczoru aż tak bardzo zauważalne to nie było, głównie ze względu na fakt, że muzycy nie wystąpili w pierwotnym składzie – w wyniku nagłej, awaryjnej sytuacji nastąpiła jednorazowa zmiana na stanowisku basisty. I to właśnie basiście zabrakło charakterystycznych, jaskraworóżowych szelek, kontrastujących z ciemnymi barwami oraz mroczną muzyką (wokalistka DoG, Dominika, zamiast szelek różowy nosi cały strój, więc efekt jest jeszcze bardziej spektakularny).
Damnation of Gods – Filofobia (feat. Bartosz Jarosz)
A sam występ? Choć zespół zbyt dużego doświadczenia koncertowego jeszcze nie ma, to muszę przyznać, że wieczór rozpoczęli pięknie. Zagrano oczywiście cały materiał z debiutanckiej EPki „Fobia”, zaprezentowano również dwie premierowe kompozycje, które jeszcze nie zostały opublikowane – w tym jedną anglojęzyczną, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Ciężar zawarty w ich twórczości został dobitnie wyeksponowany, a kontrasty, których w niej pełno, jeszcze bardziej zaakcentowane. To brzmienia, w które warto się wczuć, gdyż wtedy emocje dotrą do odbiorcy ze zdwojoną siłą. Do wspólnego wykonania utworu „Filofobia” zaproszono na scenę wokalistę Across The Void, Bartosza Jarosza, który gościnnie pojawił się również i w studyjnej wersji utworu. Bartosz dorzucił od siebie jeszcze trochę szaleństwa, więc pula wszelkich doznań i bodźców osiągnęła prawdopodobnie apogeum. Występ zamknięto pierwszą kompozycją zespołu, jaka ujrzała światło dzienne, czyli „Tanatofobią”. Przypuszczam, że nie tylko dla mnie jest to wyjątkowy utwór – finisz zatem jak najbardziej godny.
Jako drugi wystąpił zespół Phecda. Tu już moje odczucia były zupełnie świeże, gdyż Phecda nie była mi znana – owszem, pobieżnie zerknąłem sobie przed koncertem parę kompozycji, ale nie koncentrowałem się na zapoznaniu się z dorobkiem zespołu – potrzebowałem tylko punktu odniesienia, a kluczowe znaczenie miało mieć pierwsze wrażenie, którego doznałem już na koncercie. Phecda to już zupełnie inne klimaty – u nich, obok deathcore’u, bazą jest klasyczny djent, tu i ówdzie podlany nowocześnie brzmiącą elektroniką. Większych eksperymentów raczej brak, za to znalazło się sporo miejsca na kultywowanie tej formy modern metalu, która w dalszym ciągu jest dość kontrowersyjna i cieszy się raczej niejednoznaczną reputacją. I o ile deathcore to niespecjalnie mój konik i w odniesieniu do niego jestem wybredny, tak do djentu mam wyraźną słabość i lubię sięgać po niego w różnych formach. Spodziewałem się zatem kolejnego udanego występu i nie pomyliłem się – wgniatające w ziemię tony, fuzja gitarowo-elektronicznej nowoczesności i brutalny, choć czasem przejawiający echa człowieczeństwa wokal. Tym podparty był występ warszawskiej załogi, której również nie zabrakło energii, tak przecież potrzebnej na tego typu sztukach. Pierwsze wrażenie pozytywne.
Phecda – Locker
Następni na scenie zaczęli się instalować muzycy z Last Riot. Ta grupa również była i jest mi znana, choć w wyniku zupełnie innych okoliczności. Miałem okazję zobaczyć zespół na żywo 2,5 roku temu w Zielonej Górze, co pozwoliło mi snuć przypuszczenia, że trochę się od tego czasu pozmieniało. I rzeczywiście, słychać było pewną ewolucję w brzmieniu zespołu, ale do tego jeszcze wrócę. Przedtem warto odnotować, że jakiś czas przed koncertem na Facebooku zespołu pojawiła się informacja, że zajmujący stanowisko basisty Kacper „Lucek” Konieczny odchodzi do fińskiego Scythe Of Sorrow, a w Last Riot zastąpi go Oliver Jakubowicz. Zapowiedziano także, że Kacper pojawi się jeszcze w Poznaniu, ale już jako gość. Zagrało zatem dwóch basistów, a sam koncert, poza oczywistym znaczeniem koncertowym, miał charakter zarówno pożegnalny, jak i powitalny.
To właśnie na Last Riot publika rozkręciła się na dobre. Kto wie, może okoliczności występu zespołu nie były bez znaczenia – tak czy inaczej, zrobiło się niesamowicie żywiołowo po obu stronach, a obaj szarpiący za grube struny spotkali się z intensywną reakcją przybyłych. Reszta zespołu nie pozostała dłużna, więc ze sceny sypały się dźwięki… no właśnie, jakie? U Last Riot istotnym elementem był z lekka unowocześniony death metal, jednak zarówno djent, jak i deathcore także wplątano w twórczość pniewskiego zespołu. A to i tak nie wszystko – z tego względu grupa jest raczej ciężka do sklasyfikowania. Na co zwróciłem uwagę na koncercie? Właśnie na tę różnorodność, która nie była obecna aż w takim natężeniu, kiedy ostatni raz widziałem muzyków na scenie. Za swego rodzaju wisienkę na torcie uważam świetne wykonanie absolutnego klasyka, czyli „Roots Bloody Roots” Sepultury. W wykonaniu Last Riot został on wyraźnie uwspółcześniony, jednak z umiarem. Energia i ciężar pozostały niezmienione, i w sumie dobrze.
Last Riot – Wannabe
Stawkę zamknął pochodzący z Warszawy zespół My Heart in Atrophy. Ten skład był mi najbardziej „obcy” ze wszystkich, toteż koncert nabrał jeszcze większego znaczenia w kontekście mojego nastawienia do zespołu. Wizja Warszawiaków koncentruje się głównie na zaakcentowaniu melodyjności, która i w takim gatunku jak deathcore znajdzie swe zastosowanie. Poza tym – klasyczna, standardowa postać gatunku. Czyli priorytetem jest zmieść wszystko z powierzchni ziemi, tak by nie było czego zbierać. Albo wgnieść w grunt absurdalnie niskimi tonami – jak kto woli. Zauważalny był ciut „okrojony” względem reszty zespołów skład, ale z jedną gitarą również można wyczyniać cuda. Mięsistego, tłustego brzmienia tak naprawdę nigdy za wiele… Finał był solidny, choć nie wychylił się w żaden kierunek. Bardziej wycelował w rozsądny, złoty środek, co pozwoliło oswoić się z myślą, że nadchodzi koniec i za chwilę wszystko znów wróci do zwykłej, szarej i nudnej normalności. Chociaż, jak się później okazało, wcale tak nie było – ale jako że nieformalny after w sąsiadującym pubie wykracza już poza ramy koncertu, to w tym miejscu zmuszony jestem zakończyć wspominanie tego jakże udanego koncertowego wieczoru.
MY HEART IN ATROPHY – Fallen Creator (OFFICIAL MUSIC VIDEO)
Zanim jednak przejdę do podsumowania, muszę napisać o czymś, co najmocniej zakłóciło dobrą zabawę. Mianowicie był to bardzo napięty grafik, a co za tym idzie, mocno ograniczony czas grania dla całej czwórki (a trzeba jeszcze pamiętać o podmiance sprzętu). Z tego względu zastanawiam się, czy aby na pewno każdy skład zademonstrował pełnię swoich możliwości. Dodatkową konsekwencją był całkowity brak bisów. Szkoda. Ale zawsze można się pocieszyć tym, że taki stan rzeczy nie był spowodowany „olewatorską” postawą zespołów.
Klub Pod Minogą ma to do siebie, że odbywające się tam koncerty zawsze są na swój sposób wyjątkowe. A przynajmniej te, na których ja byłem. Każdy z nich wspominam na swój sposób, z każdym wiąże się jedna lub dwie anegdotki. Ważny jest też klimat, a tu zdecydowanie go nie zabrakło. Zatem, jak zwykle, chylę czoła i przekazuję podziękowania dla każdego z czterech zespołów, za wspólne utworzenie doprawdy zacnego przedstawienia. Klubowi z kolei należą się podziękowania za to, że umożliwił realizację tego koncertowego wydarzenia. No i jeszcze publika, czyli ten element, bez którego koncerty to nie to samo – nie zapominajmy o relacji, jaka tworzy się na takich imprezach. Kto przybył, ten dobrze spożytkował wolny czas. Kogo nie było, niech żałuje. A specjalne podziękowania kieruję do Damnation of Gods za setlistę oraz podpisy – niech się kolekcja rozrasta.