facebook | youtube | bandcamp | soundcloud
Kolejna paczka-niespodzianka od Heavision. Tym razem w dość specyficznym wydaniu, gdyż przedstawiany przeze mnie album musiałem sobie złożyć samodzielnie. W paczce dostałem tylko elementy wchodzące w skład pełnego wydania. No, z jednym wyjątkiem – czyli bez jewelcase’a. Nie wnikam, choć nie ukrywam że wolałbym dostawać materiały… kompletne. Tyle nawiasem mówiąc, przejdźmy już do tematu głównego, czyli nowego albumu zespołu Sphere – „Blood Era”. Jest to pierwsze wydawnictwo zespołu od siedmiu lat, przełamało więc wydawniczą ciszę, z którą zapewne mierzyli się fani. Dla mnie to oczywiście pierwszy kontakt z zespołem, choć on sam ma już dwie dekady stażu – jakie są jego owoce?
Zacznę znów od rzutu okiem na okładkę, która bez większych kłopotów podpowiedziała mi, czego mogę się spodziewać w środku. Bijąca z niej symbolika mroku oraz śmierci, wsparta czernią, szarością i krwistą czerwienią – tak, to brutal death metal. Dobijający swoją brutalnością i radykalizmem do granic możliwości, a także daleki od współczesnych, „nowoczesnych” standardów. Czyli coś, do czego podchodzę bardzo wybiórczo, nigdy tego nie ukrywałem. Ciężko znaleźć mi nić porozumienia z brzmieniami iście zwierzęcymi, zgniatającymi wszystko na swojej drodze, tak by nie było czego zbierać. Czasem jednak coś błyśnie jaśniej wśród tłumu podobnych do siebie bandów i przykuje moją uwagę. Czy tak było i ze Sphere? Pierwsza rzecz, od której muszę zacząć, to fakt że udało się warszawskim muzykom mnie zaskoczyć, i to nawet nie jeden raz.
Owszem, tu istotą jest zakorzenienie w dawnych latach gatunku, kiedy dopiero zaczynał stawać się coraz bardziej zradykalizowany, czyli nawet swego rodzaju konserwatyzm. Zabrakło również sterylności, tak bardzo powszechnej we współczesnych standardach. Brzmieniowo album nie wychyla się w żadną skrajność – nie jest ani czysty, ani zawalony piwnicznym brudem. Ot, nacisk położono w zasadzie głównie na to, by cały materiał nie został przesadnie złagodzony. Mijałoby się to z ideą. Właśnie ze względu na preferowane przez zespół klimaty, nie spodziewałem się tu orkiestracji przywodzących na myśl symfoniczne eksperymenty. A tych trochę tu jest – pełnią głównie rolę wprowadzenia do danej kompozycji, a nawet i intra, gdyż właśnie takimi dźwiękami rozpoczyna się pierwszy numer na płycie, „The Age of Contempt„. Ale za chwilę już wszystko wraca na swoje miejsce, rozpoczyna się sieka, jatka i pogrom ostateczny.
Sphere – The Age of Contempt
Całość ma za zadanie jak najbardziej sponiewierać słuchacza. Bez najmniejszej nawet litości. Momentami zakrawa to wręcz na pastwienie się. Można się w tym doszukać pewnych naleciałości masochizmu ze strony odbiorcy, co jest w sumie zrozumiałe. Gęstość perkusji, riffy z jednej strony walcowate, z drugiej absurdalnie szybkie, niezahamowane jakąkolwiek niepewnością, no i wokal, do którego jeszcze wrócę. Wszystko to po zsumowaniu daje dźwiękową maszynę do zabijania. Nawet mimo mojej rezerwy do tej odmiany gatunku, uczciwie muszę przyznać, że sam zacząłem czerpać z coniektórych fragmentów sadystyczną przyjemność. Główna zasługa w tym pracy gitar, stanowiącej jasny, jeśli nie najjaśniejszy punkt albumu. Najlepszą robotę robią moim zdaniem partie w „Concuer the Christians”, ukierunkowane na szarpaną, nierówną agresję, oraz w kompozycji tytułowej, przejawiającej coś w rodzaju chwytliwości – o ile w ogóle można tu mówić o czymś takim. A swego rodzaju apogeum osiągnięte zostało w końcowym fragmencie utworu „Herald of Pestilence” (o intrygującym, akustycznym początku), kiedy to muzyka zaczyna nagle przypominać… coś w rodzaju djentu. Oczywiście nie ma tu mowy o matematycznych połamańcach, niemniej takie radykalne przejście brzmieniowe, zupełnie zaskakujące i zmieniające odbiór dało absolutnie powalający efekt.
Sphere – Blood Era
Generalnie, instrumentalnie jest rzeczywiście dobrze. A wokalnie? Cóż, wokal to chyba najbardziej zezwierzęcona i wypruta ze wszelkich pozostałości człowieczeństwa część „Blood Ery”. Nastawiony głównie na głęboki, nawarstwiający się bulgot growl wypełnia zdecydowaną większość albumu. Czasem pojawiają się także przeszywające skrzeki – wokal człowieka kryjącego się pod enigmatycznym pseudonimem „V” równie dobrze mógłby trafić na jakiś grindcore’owy album. Do stylistyki pasuje wręcz idealnie – i właśnie w tym największy problem, gdyż ja akurat jego fanem raczej nie zostanę. Mam swoje wewnętrzne granice, i w przypadku Sphere zostały one zdecydowanie przekroczone. Swoją drogą, to właśnie wokale są jednym z głównych powodów, dla których brutal death metal jest przeze mnie zazwyczaj omijany. Moje granice to kwestia wyłącznie subiektywna, a obiektywnie należy wspomnieć, że ów bulgot po prostu dopełnia obrazu gatunku i tworzy z podkładem muzycznym jedną, spójną całość. Nawet jeśli z mojej perspektywy są to dwa osobne podmioty.
Zastanawiam się, jak „Blood Era” zostałaby przeze mnie odebrana jako instrumental. Z jednej strony mógłbym w pełni docenić solidną pracę muzyków, z drugiej jednak czegoś by mi w nim zwyczajnie brakowało. Oczywiście mowa o wokalu, ale wiem, że wyobrażałbym go sobie wówczas inaczej. Bardziej dostosowałbym go pod siebie. Wówczas pewnie całość straciłaby na radykalizmie, a czy byłoby to dobre rozwiązanie – nie ma do gdybać. Pewne jest natomiast, że dla zwyrodnialców, którzy za nic mają muzyczną moralność, „Blood Era” będzie materiałem kompletnym, być może bliskim ideału. Wiem, że takich nie brakuje. Sam czasem się w takiego zmieniam – choć osobiście lubię katować swoje narządy słuchowe w nieco inny sposób.
Barlinecki Meloman