facebook | serwisy streamingowe
To miłe, kiedy dostaje się do odsłuchu albumy przedpremierowo. Tak samo miłe jest, kiedy dostrzegam, że nasza działalność dociera także poza granice Polski. Tak się złożyło, że niedawno zgłosiła się do mnie menadżerka pochodzącego z Rosji zespołu The Skeepers, w sprawie recenzji ich najnowszego albumu, zatytułowanego „My Therapy”. Dzień jego premiery to osiemnasty luty – ja miałem przyjemność zapoznać się z nim przedpremierowo, za co bardzo dziękuję. Dziś zatem recenzja materiału wyjątkowo świeżego. Ale czy świeżość w samej muzyce również się tu objawia?
Zacznę od tego, że muzyka The Skeepers rzeczywiście może nieco wymykać się schematom. Na facebookowej stronie zespołu możemy przeczytać m.in. o niezależności oraz szerokiej rozpiętości stylistycznej. Na albumie „My Therapy” znajdziecie sporo rocka chwytliwego i przebojowego, któremu jednak daleko do radiowych list przebojów. W żadnym wypadku nie jest to typowo komercyjna alternatywa, choć ostatecznie co nieco z niej czerpie. Zaskoczyła mnie ilość brudu w riffach – taka typowo stoner’owa, dociążająca całość. Generalnie spodziewałem się brzmień lżejszych, właśnie takich alternatywnych. Ale na wszystkie dziesięć kompozycji, które zawarte zostały na albumie, tego typu dźwięków w czystej postaci jest niewiele. Jaka to jest więc muzyka? Cóż – uznałem, że dziś nie szufladkuję.
The Skeepers – Beast
Stylistyczna forma utworów podpowiada mi, że zespół wykazuje swobodne podejście do tworzenia – nie spina się, nie robi niczego na siłę. To jest akurat wyraźnie słyszalne, i zdecydowanie ułatwia odbiór. Bijący z kompozycji The Seekers flow wyraźnie oddziałuje i na słuchacza, co pozwala mu skoncentrować się na muzyce bez większych przeszkód. Jest to ważne, gdyż „My Therapy” momentami może wymagać skupienia większego, niż mogłoby się wydawać. Skąd taka kolej rzeczy? Na podstawie mojego pierwszego wrażenia, które utrzymało się i przy kolejnych odsłuchach, wywnioskowałem, że mimo dość jednolitej stylistyki zespołu – nie można mu odmówić pewnej różnorodności. Ukazana została ona w sposób nienachalny – ot, po prostu przyjemnie się słucha, ale jednocześnie wskazane jest głębsze pochylenie się nad tym, co muzycy mają do zaoferowania.
Przykładowo otwierający album „Beast” to typowy, mocniejszy numer, rozgrzewający riffami. W zasadzie niczym szczególnym się nie wyróżnia, ale pierwsze miejsce w kolejności pozwala mu być łatwiej zapamiętanym. Utwór „Mad Song” z kolei jawi mi się jako kompozycja bardziej nastawiona na lekką zabawę, jakby była ukierunkowana na bardziej rozrywkową formę – głównie dzięki innej ekspresji wokalu. Zresztą, wokal w dużej mierze definiuje charakter The Skeepers: łatwo zauważyć, że jest on otwarty na pewne eksperymenty – nie te oparte na formie, tylko bardziej koncentrujące się na tym, ile w rzeczywistości da się wyciągnąć z tej pozornie prostej, może i nawet banalnej muzyki. Nie brakuje partii mocniejszych, agresywniejszych (chociażby i we wspomnianym „Beast”; jedne partie są po prostu czyste, wyrażające zaangażowanie, jeszcze inne poddano procesowi mniejszej lub większej modulacji. Czasem nawet z wokalu wybrzmiewa nutka ironii – w tym miejscu co prawda musiałbym się już bardziej pochylić nad tekstami, by zweryfikować, na ile rzeczywiście tak jest. Ale na ten moment mogę spokojnie stwierdzić, że wokal emocje przekazuje bezproblemowo.
The Skeepers – Mad Song
Uzupełnia on same dźwięki, którym też daleko do bezdusznych. Osobiście tylko jeden utwór uważam za nietrafiony: fortepianową balladę zatytułowaną „Snow”. Oczywiście generalnie nie ma nic złego w fortepianowych balladach; ta jednak nie wnosi do albumu zupełnie nic, poza bardzo wyraźną odskocznią stylistyczną. Sprawia wrażenie dość nijakiej, miałkiej, w porównaniu z resztą, która udowadnia, że zespół stać na więcej. Przypuszczam, że taka forma miała być pierwotnie – szkoda tylko, że po prostu zabrakło w tym czegoś, co pozwala zapamiętać „Snow” za coś więcej niż za formę.
A jak z resztą kompozycji? Jako całość album trzyma wysoki poziom, i rzeczywiście słychać w nim tę niezależność. Ta niezależność z kolei świadczy o tym, że The Skeepers mieli pełen udział w tym, jak ma brzmieć album i nagrali go całkowicie po swojemu. „My Therapy” to solidny, rockowy album – tylko dla kogo? W zasadzie ciężko mi ocenić jego grupę potencjalnych odbiorców. Stonerowe riffy to trochę za mało dla stonera samego w sobie, alternatywna jest z kolei w zasadzie tylko forma albumu. Zróbmy więc inaczej: nie szukajmy odbiorców po gatunkach. Ci i tak prędzej czy później się znajdą, zapewne również w Polsce. Bo jeśli zależy Ci na graniu swobodnym, niby oczywistym, ale w praktyce mającym zadatki na bycie bardziej niekonwencjonalnym, łączącym w sobie proste, momentami banalne wręcz składniki, by otrzymać z nich coś swojego, to „My Therapy” powinno Cię zadowolić. Może to właśnie taka terapia przeciwko alernatywnie szarej i nudnej…?
Barlinecki Meloman
blog // facebook // instagram // recenzje
Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!