facebook | bandcamp | instagram | youtube
Moanaa jawi się tu pewnie jako bardziej kojarzony zespół. Działa w sumie od roku 2008 i od tamtej pory co jakiś czas ukazują się kolejne wydawnictwa zespołu. Ale to zapewne nie jedyny powód. Dawno temu pisałem tu o EPce tegoż zespołu, zatytułowanej „Torches”. Dziś przychodzę do Was z kolejnym wydawnictwem, czyli „Embers”. Tym razem już nie EPka, a pełny album. Ile się zmieniło od ostatniego czasu? Czy cokolwiek się zmieniło? Zapraszam do lektury.
Kto nie wie, to się dowie, kto nie pamięta, to przypomnę: Moanaa koncentruje się na postmetalowych pejzażach, przedstawianych w sposób równie agresywny, co emocjonalny. Są to dość specyficzne brzmienia, gdyż poza charakterystycznymi przejściami oraz spokojniejszymi wstawkami brakuje w nich większych urozmaiceń. Szczególnie łatwo to zauważyć, gdy weźmie się pod uwagę średnie długości utworów. Tutaj jest jeszcze bez szaleństw: sześć kompozycji i ponad czterdzieści minut materiału. Osobiście odbieram post metal po prostu jako osobną wypadkową kilku innych podgatunków, zależnych od zespołu – w przypadku pochodzących z Bielska-Białej muzyków łatwo zauważalne są wpływy szeroko pojętego black metalu. Ogólny nastrój udzielił się być może także z doom metalu – ogólne poczucie bezradności oraz beznadziei to coś, co będzie Wam towarzyszyć od początku do końca albumu.
Pierwszy odsłuch: słucham, słucham… I nagle zaczynają lecieć znajome dźwięki. Numer czwarty z płyty, czyli „Inflection”, wzięty został ze wspomnianej EPki „Torches”, w niezmienionej postaci. I to tak prawie w samym środku albumu… Przyznam szczerze, że solidnie mnie to zaskoczyło (tak to jest, jak się nie skontroluje listy utworów…). Nie widzę też żadnego konkretnego powodu, by faktycznie zdecydować się na taki krok. Inaczej, gdyby ta wersja różniła się czymś na tyle istotnym, by miała rację bytu na nowym wydawnictwie. Ale dobra: skoro już jest, to z miejsca można sobie sprawdzić, jakie zmiany zeszły w muzyce. Klimat i styl takie same, podobnie z zastosowaniem lekkich fragmentów, mocno kontrastujących z ponurą, czarno-białą falą negatywnych emocji. Jednak dawniej riffy budziły większe skojarzenia z djentem – oczywiście nie była to czysta, progresywna forma tychże brzmień, została ona poddana odpowiedniemu zmatowieniu i uproszczeniu.
Im więcej słuchałem „Embers”, tym wyraźniej dostrzegałem, że zastosowanie starszej kompozycji przyniosło jeszcze jeden efekt. Mimowolnie podzieliłem sobie album na dwie części, każda z nich zawiera po trzy utwory. Przyznaję bez bicia, że ta pierwsza podoba mi się dużo bardziej. „Inflection” jako kompozycja jest bardzo dobre, ale nie wnosi do albumu kompletnie niczego. „Expire” z powodzeniem mogłoby pełnić rolę przerywnika, ale jest na przerywnik jednak trochę za długie. W tym przypadku lekkie i spokojne dźwięki trwają przez cały utwór, od początku do końca. Niby wszystko w porządku, bo człowiek może trochę odetchnąć od boleśnie szczerych potoków smutku (które, co należy podkreślić, ze względu na autentyczność stanowią istotny atut wydawnictwa), szkoda tylko, że ostatecznie „Expire” wypada po prostu zbyt… rutynowo. Mimo niewielkiej względem reszty długości, to ironicznie trochę mi się dłużyła. „Embers” to już powrót na właściwe tory, i zarazem konkretne zamknięcie albumu.
Moanaa – Lie
A pierwsza połowa? Cóż: „Lie” spodobało mi się tak bardzo, że w mojej opinii spokojnie przewyższa wszystkie trzy końcowe numery razem wzięte. Jest to utwór wywołujący autentyczny dreszcz niepokoju już od pierwszych sekund. Echa djentu są także jakby bardziej słyszalne… Mocno mi się to kojarzy z Obscure Sphinx. Czyli z zespołem, w którym swego czasu mocno się zasłuchiwałem. Pasuje mi tu niemalże wszystko. Dzięki temu skojarzeniu „Lie” może i miało trochę z górki, ale i tak z czystym sumieniem typuję go jako absolutnego faworyta. Na koniec może wspomnę jeszcze o wokalach: K-Vass wciąż robi dobrą robotę, a teraz nawet jakby i lepszą. Wokale dopasowane do takich dźwięków nie są łatwe, szczerość liczy się w nich najbardziej. Osłuchałem się zarówno w rozdzierających, podniosłych partiach krzyczanych, jak i spokojnych, czystych tonach. I nigdzie nie odnotowałem ani sekundy sztuczności.
„Embers” może sprawiać wrażenie ciut nierównego, więc przy podsumowaniu pozwolę sobie nie brać „Inflection” pod uwagę. Na pewno mogę stwierdzić, że dla pierwszych trzech utworów (a zwłaszcza dla „Lie”) warto dać szansę temu albumowi. W całości, bo druga połowa, choć słabsza, to zła nie jest. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym. W ogólnej ocenie „Torches” stawiam troszkę wyżej, ale krokiem wstecz nowego albumu zespołu zdecydowanie nazwać nie mogę.
Na koniec mała podpowiedź: ja otrzymałem do recenzji egzemplarz promocyjny. Nie sugerujcie się nim, bo standardowe wydanie wygląda zupełnie inaczej – a konkretnie jest to solidny, dziesięciopanelowy digipack, który w dodatku się rozkłada.
Barlinecki Meloman
blog // facebook // instagram // recenzje
Mam na imię Łukasz. W różnym stopniu interesuję się różnymi rzeczami, ale kilka lat temu muzyka stała się moją życiową pasją. Sukcesywnie rozwijam ją na swój sposób i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Życzę miłego czytania!